Zabory, II Wojna Światowa, lata Polski Ludowej, a wskutek nich wielkie fale migracji ludności, na zawsze odcisnęły ślad w tożsamości mieszkańców miasta, czyniąc Warszawę miejscem wyjątkowo wielokulturowym. Ludność napływowa po wojnie przywoziła do stolicy nie tylko walizki, marzenia i aspiracje, lecz także swoją kuchnię regionalną. Tam, „gdzie Hitler i Stalin zrobili co swoje” rozkwitały siermiężne, ale też z jaką czułością wspominane bary mleczne. Zaklęte rewiry obfitowały w spelunki, których klimat można odnaleźć już chyba tylko u Tyrmanda. Po '89 Warszawa stała się miastem-obietnicą także dla imigrantów zza wschodnich, bliższych i dalszych, granic. „Jarmark Europa” stał się przystanią dla Wietnamczyków, Rosjan, Ukraińców. Z czasem wywarli oni spory wpływ na kosmopolityczny kształt warszawskiego krajobrazu gastronomicznego. To także dzięki nim mamy w stolicy prawdziwy tygiel smaków. Wielu Warszawiaków to właśnie w tej różnorodności widzi nasz wyjątkowy koloryt lokalny. Dość wspomnieć, że na „ostatnią wieczerzę” w wietnamskich barach przy nieistniejącym już Stadionie X-lecia przybyły w te wakacje tłumy.
Nic też zatem dziwnego, że w najnowszym "Przewodniku po restauracjach", wydanym przez Wyborczą, Maciej Nowak wymienia zupę Pho jednym tchem razem z flaczkami, cynaderkami, pyzami z Różyca czy torcikiem Wedlowskim. Pisze: Czy włączanie południowoazjatyckiej zupy do repertuaru warszawskiej kuchni nie jest nadużyciem? Nie sądzę. Polska kuchnia od zawsze kształtowała się pod obcymi wpływami. Pierogi przybyły do nas aż z Chin, schabowy z Niemiec, a staropolskie potrawy w dużym stopniu uzależnione były od ostrych przypraw z Azji i przypominały specjały dzisiejszej Indonezji. Zupę pho witamy zatem w naszym menu, jak pisze poeta, "czapką do ziemi. Po polsku...".